Intuicyjnie często jestem w stanie powiedzieć, że jakiś czyn był dobry, lub nie; intuicyjnie także jestem w stanie często określić, czy czyn zasługuje na karę, lub nie. Oznacza to, że posiadam pewne intuicyjne pojęcie „dobra”, nawet jeśli w chwili obecnej nie jestem w stanie go określić. Moim celem więc będzie odkrycie, co właściwie rozumiem przez „dobro”, „dobry” czyn. Innymi słowy, chcę doprecyzować swoje własne niejasne odczucia.
Nie oznacza to, że roszczę sobie pretensji do odkrycia, co w ogóle oznacza „dobro” albo czyn „dobry” w sensie absolutnym. Kłóciłoby się to z celem moich poszukiwań, celem, którym jest poszukiwanie prawdy subiektywnej ( Więcej o tym w wstępie, gdzie wyjaśniam cele swoich poszukiwań ).
Oczywiście głównym celem jest określenie zaleceń postępowania, a więc określenia, jak można postępować, a jak postępować się nie powinno. Definicja „dobra” czy „zła”, która nie pozwalałaby
na określenie praktycznych wskazówek co do postępowania, byłaby dla mnie całkowicie bezużyteczna. Człowiek dobry winien wszak czynić dobro i unikać czynienia zła. Chcę otrzymać narzędzie, które pozwoli mi oceniać moralnie zarówno ludzi, jak i wykonywane przez nich czyny.
Każde działanie (czyn) ma stojącą za nim chęć, zamierzony efekt działania, efekt tego działania, oraz sposób osiągnięcia efektów. Każdy z tych elementów można ocenić w różny sposób.
W szczególności, można zdefiniować dobry czyn tylko poprzez odniesienie do jego efektów, bez zwracania uwagi na jego motywy, stojące za nim chęci oraz sposób przeprowadzenia.
Dobry czyn można określić jako czyn przynoszący użyteczność, pożytek, korzyść, przyjemność, szczęście. Zły czyn zaś jako taki, który przynosi szkodę, cierpienie, nieszczęście. Pojawia się tutaj
niewielka trudność, ponieważ istnieją czyny mogące jednocześnie przynieść korzyść jednym osobom, szkodząc równocześnie innym. Można rozwiązać to definiując „dobry czyn” jako czyn przynoszący jak największy pożytek (korzyść, szczęście) dla jak
największej możliwej grupy osób, przy jak
najmniejszej szkodzie (cierpieniu) dla jak najmniejszej
grupy osób. Czyn zły to więc przynoszący szkodę (cierpienie) grupie osób większej, niż grupa której czyn przyniósł korzyści (szczęście) albo przynoszący więcej szkody (cierpienia) niż pożytku (szczęścia).
Nazwijmy tą definicję jako „użytkową (utilitarystyczną) koncepcję dobra”.
UTYLITARYSTYCZNA KONCEPCJA DOBRA
Odmian utylitaryzmu jest bardzo dużo; nawet nie wiedziałem jak dużo, zanim zabrałem się do opracowywania tego wpisu. Zaczynając od Benthama, poprzez Milla, Brandta, Sidgwicka, Crispa i tak dalej. Pierwsza wersja niniejszego wpisu powstała niejako na gorąco, pisana pod wpływem dyskusji z Quasim. Następnie przejrzałem opracowania utylitaryzmu i zmuszony byłem do poważnych modyfikacji, ponieważ niektóre z moich zarzutów zostały już odparte przez utylitarystów w sposób nie budzący moich wątpliwości. Zajmować się będziemy najpierw kolejnymi definicjami klasycznego utylitaryzmu. W skrócie nazwijmy tą teorię „efektywizmem”.
Inne definicje utylitaryzmu, w znanych mi omówieniach rozmywają tą teorię tak bardzo, że staje się ona akceptowalna i w gruncie rzeczy nie aż tak różna od mojej intuicji.
Definicja utylitarystyczna jest bardzo pociągająca. Wielokrotnie w swoich „myślowych eksperymentach” dochodziłem do rozwiązań, które można by wyjaśnić przy pomocy tej definicji – tj. wydawałoby się, że pokrywa się ona z moim intuicyjnym rozumieniem dobra. Jej proponenci uważają, że nie można określić, czy czyn jest dobry sam w sobie; nie ma „dobra absolutnego”. Nie ma sensu odnosić się do intencji czynu ani tym bardziej do sposobu jego przeprowadzenia. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Liczy się tylko efekt. Czyn zły jest zły
nawet, jeżeli osoba go popełniająca miała dobre intencje i nie miała zamiaru wyrządzić zła, nawet jeżeli popełniając czyn miała wszelkie podstawy do sądzenia, że przyniesie dobro i żadnych
przesłanek do przypuszczeń, że przyniesie zło. Albo inaczej: w ogóle nie ma sensu mówić o tym, czy czyn jest zły, czy też nie; oceniać można tylko i wyłącznie efekt. Sprowadza się to jednak poniekąd
do tego samego. Efekt może być zły tylko z punktu widzenia istot zdolnych do odczuwania przyjemności, czy też szczęścia. Nie ma sensu brać pod uwagę efektów, które na takie czujące istoty
nie wpływają.
Przy dłuższym zastanowieniu jednak pojawiają się jednak pewne wątpliwości na temat jej jasności i użyteczności. Przy czym najgorsze jest to, że mimo wysunięcia wszelkich zastrzeżeń poniżej,
nie mam żadnej pewności, że uda mi się kiedykolwiek podać definicje dobra jaśniejszą i pewniejszą, ani nawet użyteczniejszą dla samego siebie.
Po pierwsze, występują w niej trzy niejasne pojęcia: „osoba”, „pożytek”, „szkoda”. Nie czuję się na siłach w tym miejscu odnieść do jasności pojęcia „osoby”. Natomiast pozostaje problem z „pożytkiem” albo „szczęście” — dalej może będę używać tych pojęć zamiennie. Co oznacza „pożytek” dla jakiejś grupy osób? Kto ma określić ten pożytek? Czy co jest „pożytkiem” ma określić sama osoba, której dotyczy ten czyn? Czy pożytkiem jest „przyjemność” danej osoby?
Tak określał Bentham — rozróżniając zarazem przyjemność wg jej intensywności, długości, trwanie, pewność itd. Czyn dobry więc byłby taki, który przynosiłby przyjemność ludziom; Taką benthamowską
definicję jednak musimy odrzucić niejako z marszu. Rozważmy świat, w którym zdobyłby władzę bezwzględny monarcha. Wszystkich ludzi złapałby i wpakowałby do gigantycznych maszyn, podłączonych
bezpośrednia do ośrodków przyjemności ludzi, blokując zarazem chirurgicznie wszelkie nieprzyjemne doznania. Każdy z nich doznawałby ciągłego, nieustającego orgazmu. Równocześnie byliby oni karmieni, myci, tak by żyli jak najdłużej. Zarazem przyjemność
byłaby tak wielka, że nie byliby w stanie nawet się zastanowić nad swoją sytuacją. Nikt więc by nie cierpiał, bo cierpieć można psychicznie lub fizycznie: na fizyczne cierpienie by nie było miejsca, zaś psychiczne cierpienie nie może się pojawić bez myślenia, bez odrobiny refleksji; trudno zaś o refleksję i myślenie w
ciągłym szczytowaniu. Dla mnie byłby to świat koszmarny; czyn owego monarchy budzi we mnie odruchową odrazę. Myśl o takim bezmyślnym bytowaniu bez żadnego celu jest dla mnie przerażająca.
Dlaczego monarcha popełnił coś złego? Nie rozwiązuje tego przyjęcie rozróżnienia między „wyższymi” i „niższymi” przyjemnościami.
Wszak monarcha nie sprawił nikomu cierpienia. Owszem, pozbawił wszystkich możliwości przeżycia „wyższych” przyjemności, ale czy pozbawienie kogoś wątpliwych, jedynie potencjalnych
przyjemności można uznać za „szkodę”? Zresztą, przyjmijmy zamiast tego, że bytowanie poddanych monarchy było pełne cierpień, planeta została doszczętnie zniszczona, każdy oddech zatrutym
powietrzem powoduje drapanie w gardło, kaszel i tylko przybliża moment zgonu. Dla mnie dalej postępowanie monarchy jest złem.
Należy więc zrezygnować z definiowania „pożytku” poprzez przyjemność. Zamiast tego przyjmijmy jako miarę „szczęście”. Czym jest jednak szczęście? Czy „szczęście” i „cierpienie” ma określać indywidualnie każda osoba, czy też istnieje jakiś obiektywny, absolutny wyznacznik „większego szczęścia” niezależny od odczuć wszystkich osób?
Powiedzmy, że trafiamy na rajską wyspę, którą zamieszkują
same dzieci. Rozbija się tam samolot ze słodyczami. Dzieci zaczynają zjadać słodycze zamiast warzyw i owoców obficie na wyspie rosnących. Wiemy, że może to spowodować, że zepsują się im zęby; że mogą popsuć sobie zdrowie. Czy zabronienie dzieci jedzenia słodyczy bez umiaru jest czynem dobrym? Dzieci same uważać mogą, że tak nie jest; że pożytek (korzyść lub przyjemność) im przyniesie delektowanie się łakociami; sprawi im to przyjemność. Za jakiś czas jednak mogą zmienić zdanie, jeżeli zaczną boleć je zęby. Może jednak nawet nie będą widziały związku między faktem
jedzenia słodyczy a próchnicą. Osoby zainteresowane mogą być gotowe na ból, byle tylko podelektować się nieco słodyczami.
Gdyby więc przyjąć za kryterium zdanie osoby, której tyczy ten czyn, mogłoby się okazać, że czyn mógłby być oceniany raz jako dobry, raz jako zły. Czyn taki byłby także oceniany jako zły lub dobry w zależności od tego, jak bardzo poinformowane by były na temat jego efektów owe osoby.
Z drugiej strony, czy można przyjąć kryterium obiektywne? Tylko jakie? W wypadku bolejących zębów sprawa jest dość prosta, ale przecież można sobie wyobrazić sytuacje, w której ten sam efekt
oceniany byłby jako dobry przez różne osoby. Jakie przyjąć kryterium, że dane kryterium jest obiektywne? Nie znaczy to, że takie kryterium nie istnieje (bo może istnieć), a jedynie, że nie możemy mieć pewności, że używane przez nas kryterium jest właśnie takim obiektywnym kryterium. Oznacza to, że utylitarystyczna
koncepcja może prowadzić do zupełnie arbitralnego
ustalania, co jest dobre, a co nie.
Starając się więc, by przynieść komuś pożytek (by kogoś uszczęśliwić) — skąd mam wiedzieć, czy faktycznie
tak robię? Czym się różni wiara w takie obiektywne kryterium od wyśmiewanej przez utylitarystów wiary w czyne „dobre same w sobie” lub „złe same w sobie”? Ostatecznie redukowało by się tez do czyjegoś subiektywnego poczucia i intuicji — aplikowanej tylko w innym sposób i w innym miejscu.
Idźmy dalej. Przyjmijmy w ramach myślowego eksperymentu, że grupa ludzi wykonuje działania, które przynosi im korzyści by braku jakichkolwiek szkód — ale następne pokolenie poniesie drastyczne konsekwencje. Czy działania te są dobre (bo nie szkodzą nikomu żyjącemu), czy złe (bo będa szkodziły każdemu, kto się urodzi w przyszłości)? Innymi słowy, czy grupa osób z naszej definicji ma obejmować istoty istniejące obecnie, czy tez w przyszłości?
Można powiedzieć, że w podanym przykładzie złe nie byłyby same działania – złe by było za to powołanie do życia następnego pokolenia.
Czy moralne byłoby więc takie zachowanie: jest działanie X, które powoduje mnóstwo przyjemności dla wszystkich żyjących, oraz olbrzymie cierpienia dla wszystkich, co będą żyli za sto lat.
Podejmujemy działanie X, równocześnie dobrowolnie wstrzymując się od rozmnażania. Jeżeli dobrze rozumiem utylitarystę, jest to rozwiązanie moralne – mi jednak wydaje się niewłaściwe (i znowu,
nie ma dla mnie znaczenia, dlaczego mi się wydaje niewłaściwe – szukam w końcu zasad właśnie dla siebie, chcę więc tylko sprawdzić, czy utylitarystyczna koncepcja jest dla mnie do przyjęcia).
W jaki sposób rozważać obecne efekty działania względem efektów jedynie potencjalnych, których nawet nie jestem w stanie ocenić (no chyba, że wierzę w jakieś magiczne, obiektywne kryterium…)?
A co jeżeli działając nie wiem, że przyniesie to złe efekty? Utylitarysta powie: nie szkodzi, liczy się i tak efekt. Ale przecież każde działanie przynosi efekty w nieskończoność; Nigdy nie mogę być pewny, aż do końca życia, jaki będzie ostateczny ich efekt. Nigdy więc nie będe wiedział, czy popełniony przeze mnie czyn jest dobry, czy też zły.
Rozsądnie oceniać można przecież ich tylko bezpośredni efekt. Ale przecież czasami działanie może powodować efekty bezpośrednio, które jednak będą dla mnie całkowicie niewidoczne. W końcu, z jakiej racji za „efekt” działania mam uważać tylko bezpośrednie efekty działania lub tylko takie, które mogłem przewidzieć? W końcu miałem całkowicie abstrahować od intencji?
A więc by uniknąć czynienia zła, powinienem w ogóle wstrzymać się od działania. Ale przecież i takie powstrzymanie może mieć złe efekty, a więc być – de facto czynieniem zła. Koncepcja ta więc jest dla mnie bezużyteczna, jako nie dająca wskazówek postępowania. Co z tego bowiem, że będę się starał postępować tak, by jak największej ilości osób przynieść dobro, jeżeli w ostatecznym rozrachunku moje chęci i starania nic nie znaczą. Ja chcę działać dobrze , chcę czynić dobro , a przynajmniej nie czynić zła.
Samo w sobie to wysunięte zastrzeżenie nie stanowi podstawy do odrzucenia koncepcji „efektywizmu”. W końcu, może nie
istnieć żadna absolutnie gwarancja czynienia tylko dobra. Wiara w istnienie definicji umożliwiających jasne rozróżnienie
czynów na „dobre”, „nie gorsze”, „nieco lepsze” może być wiarą naiwną. Nie chodzi oczywiście tutaj o miarę dwuwartościową, wystarczy miara umożliwiająca przyporządkowanie działaniom jakichś wartości na ciągłej skali. Utylitarna koncepcja dobra poprowadzona konsekwentnie nie pozwala
na przyporządkowanie działaniom jakichkolwiek wartości (ponieważ nigdy nie można ocenić wszystkich możliwych efektów działania).
Na zakończenie, znany i prosty przykład z pięcioma osobami czekającymi na pięc różnych organów i człowiekiem odwiedzającym szpital, który jest łapany i zabijany przez lekarzy, po to by zdobyć organy dla chorych osób. Dla uproszczenia niech ten człowiek będzie całkowitym odludkiem,
bez przyjaciół, czy rodziny. Z jednej strony mamy cierpienie jednego człowieka i jego śmierć. Z drugiej strony uratowanie życia pięciu osób i ich szczęście. Czy czyn lekarzy jest słuszny, moralnie dobry, czy też nie? Bez wątpienia przyniósł więcej szczęścia niż cierpienia. Zarazem jednak czyn ten kłóci się z odruchowym pojęciem moralności większości ludzi. Znam co najmniej jednego „efektywistę”, który — tak przynajmniej sądzę
z dotychczasowych z nim dyskusji — zaprzeczy, wskazując na instrumentalne potraktowanie człowieka, ignorowanie jego woli. Ale w takim razie by to oznaczało, że jednak są czyny „złe same w sobie”, a przecież „efektywista” sama taka koncepcja jest śmieszna, i jest przykładem „magicznego myślenia”.
OCENA LUDZI
Inaczej: Igrekowski nienawidzi dzieci. Przejeżdżając koło szkoły celowo wjeżdża w grupę dzieci, zabijając kilkoro z nich na miejscu. Iksiński kocha dzieci. Przejeżdżając koło szkoły nagle traci panowanie nad kierownicą i mimo najlepszych starań nie jest w stanie uniknąć uderzenia
w grupę dzieci, z których kilkoro ginie. Efekty obu tych czynów są identyczne: śmierć dzieci. Czy obu tych ludzi można moralnie ocenić jednakowo, abstrahując od motywów?
Skoro nieważna jest intencja, to powiedzmy, że Iksińskiego ktoś zmusza do tego, by wykonał jakieś działanie przynoszące ogólne szczęście. Czy Iksińskiego możemy uznać za dobrego człowieka? Czy można mu dać nagrodę za to, co zrobił? Drugie pytanie jest może łatwiejsze do rozstrzygnięcia. Ale co jeżeli Iksiński zamierzał zrobić coś złego, ale mimo wszelkich jego starań, jego działanie przyszło dobry efekt? Czy Iksińskiego ocenimy jako dobrego człowieka?
CZYNY TRADYCYJNIE UWAŻANE ZA NIEMORALNE
Kolejny przykład. Iksiński zdradza żonę. Łamie więc obietnicę jej daną (że zawsze tylko z nią) i oszukuje ją. Jednakże dla konsekwentnego utylitarysty nie ma to znaczenia. Iksiński jest szczęśliwa. Okłamywana żona jest szczęśliwa. Kochanka Iksińskiego jest szczęśliwa. Zdrada Iksińskiego okaże się czymś złym tylko, gdy żona zdradę wykryje.
Oczywiście praktyka wskazuje, że wielu utylitarystów uzna żłożenie samej obietnicy małżeńskiej za coś zupełnie idiotycznego, więc rozważmy inną, ale podobną sytuację: Iksiński przybywa do miasteczka i okłamuje wszystkich, że ma doktorat znanej uczelni. Wszyscy są zadowoleni, że mieszka u nich taki mądry i wykształcony człowiek. Iksiński jest szczęśliwy, bo go szanują. Oszustwo to więc jest czymś dobrym — do czasu, aż się wyda. Jeżeli Igrekowski zacznie podejrzewać, że Iksiński jest oszustem, i podejmie aktywne działania w wyniku których prawda wyjdzie na jaw; to kto postępuje źle: Igrekowski czy Iksiński? W konsekwencji działań Igrekowskiego wszyscy będą cierpieć — Iksiński, bo straci szacunek, mieszkańcy, bo tak długo szanowali oszusta. Czy to znaczy,
że to Igrekowskiego należy potępić?
Konsekwentny utylitarysta może odwołać się jednak do innego faktu: Igrekowski postępuje dobrze, bo dla dobra społeczeństwa jest lepiej, by nie było w nim oszustw. Jeżeli ludzie sobie ufają, lepiej współpracują, tracą mniej czasu i kosztów na zabezpieczanie się przed oszustami. Oszuści naruszają zaufanie. Tak więc w imię potencjalnych korzyści w przyszłości, Igrekowski może wywoływać cierpienie ludzi teraz. Nawet, gdyby wszyscy ludzie dowiedziawszy się o tym, że Iksiński jest oszustem, machnęliby na to ręką.
Jednakże wyobraźmy sobie, w ramach myślowego eksperymentu, dwa kraje. W jednym wszyscy wierzą głęboko, że oszustwo jest złem samym w sobie. Karane jest też oszustwo zawsze, niezależnie od motywów czy efektów. W drugim wszyscy wierzą, że oszustwo jest złem tylko, jeżeli
prowadzi do złych efektów, a karać je należy tylko dlatego, by zwiększać wzajemne ludzkie zaufanie. W którym kraju będzie mniej oszustw i większe wzajemne zaufanie? Wydaje mi się, że w pierwszym; w drugim bowiem każdy będzie wiedział, że inni dopuszczają możliwość oszustwa o ile w ich
wyobrażeniu przyniosą one dobre wyniki. A więc wiara w to, że istnieje „czyn zły sam w sobie” przyniesie większe wzajemne zaufanie, a więc większy pożytek. Utylitarysta musi więc uznać, że taka wiara jest czymś użytecznym.
Bo oczywiście, jeżeli utylitarysta przyjmie, że oszustwo należy zawsze karać, i aktywnie go poszukiwać, bo zawsze może prowadzić do utraty wzajemnego zaufania – to oznacza, że oszustwo uznaje za czyn zły sam w sobie , nawet jeżeli będzie się gimnastykował, by wykazać, że wcale tak nie jest, próbując ubrać to w inne słówka. Jeżeli dwie koncepcje
prowadzą zawsze do identycznej konkluzji (oszustwo nalezy karać zawsze) – to te koncepcje są sobie równoważne (bo od motywów i chęci wszak abstrahujemy, nieważne jest dlaczego oszustwo karzemy).
KARA I SPRAWIEDLIWOŚĆ
No właśnie, kary. Czyn zły zasługuje na karę. Ale, skoro nigdy nie wiemy, czy czyn jest dobry, czy zły – to czy w ogóle możemy karać? Jak może być, byśmy ten sam czyn raz uznali za godny kary, po roku jednak za czyn dobry, a potem znowu za czyn godny kary? Poza tym, czyn sam w sobie nie jest zły; właściwsze byłoby pytanie „czy czyn zły zasługuje na karę”?
Karanie kogoś jest czynieniem mu szkody; a więc zła. Czynienie szkody mogłoby być usprawiedliwione jedynie czynieniem większego dobra. Wydaje mi się, że w koncepcji utylitarystycznej nie ma miejsca na karę pomyślaną
jako po prostu konsekwencja „złego” czynu. Utylitarysta konsekwentny nie powinien karać z uwagi na to, czy czyn był dobry, czy też zły; nie powinien tez zwracać uwagi na intencję. W końcu, jeżeli intencja czynu jest nieważna dla oceny, czy czyn był dobry, to czy można go brać
pod uwagę przy karze? Kara powinna być wymierzana tylko, gdy przyniesie większe dobro. Sama koncepcja jakieś abstrakcyjnej „sprawiedliwości” dla utylitarysty nie powinna mieć żadnego sensu.
W takim razie, czy można ukarać kogoś, kto w ogóle żadnego czynu nie popełnił? W końcu, celem kary jest „większe dobro”, a nie „wymierzenie sprawiedliwości”. Dla konsekwentnego utylitarysty to, czy ktoś czyn popełnił, czy nie, nie powinno mieć znaczenia dla określenia tego, czy można taką osobę karać. Oczywiście, konsekwentny utylitarysta powie też, że karanie kogoś, kto czynu nie popełnił, lub kto nie miał intencji jego popełnienia, nie ma sensu. Bo jeżeli kara ma zapobiegać np. przestępstwom, to jest ważne, by nie doszło do zatarcia związku między karą — a popełnieniem przestępstwa. Inaczej mówiąc, kara wymierzona jest usprawiedliwiona, bo zmniejsza przestępczość, a zmniejszać przestępczość będzie tylko wtedy, gdy każdy będzie widział związek przyczynowo-skutkowy między skutkiem a karą. Z drugiej strony, ważne jest tutaj – jak widać z argumentacji – tylko to, by w powszechnej świadomości związek ów występował, a nie by on faktycznie istniał. Innymi słowy, dopuszczalne by było ukaranie niewinnej osoby, o ile:
a) w powszechnej świadomości osoba ta byłaby winna,
b) spowodowałoby to spadek przestępczości w przyszłości,
c) nikt nigdy by się nie dowiedział, że osoba ta była niewinna.
Dla mnie takie coś jest niedopuszczalne. Byłby to przykład czynu posiadającego dobre intencje, który przyniósłby może nawet i więcej dobrych efektów niż złych, ale byłby właśnie czynem „złym samym
w sobie” — czyli czymś, co dla utylitarysty nie istnieje.
Stąd muszę utylitarystyczną koncepcję dobra odrzucić. Nie dlatego, że jest obiektywnie niesłuszna. Być może jest to koncepcja najlepsza z możliwych. Odrzucić ją musze dlatego, bo jej konsekwentne pociągnięcie powoduje dojście do sprzeczności z moim intuicyjnym pojmowaniem dobra. A moim celem jest przecież dotarcie do tego właśnie, co JA sam właściwie rozumiem przez „dobro”… Nie znaczy to jednak, że
nie mam zamiaru z niej czerpać.